sobota, 31 października 2009

Vodacciańska taktyka

Tytuł taktyka roku 2008 przypadł naszemu drogiemu Vodaccianinowi, który z uporem godnym lepszej sprawy próbuje wszystkim wyjaśnić że nie jest piratem.

Zastanawiając się co zrobić z bandą atakującą karczmę z baaardzo dobrymi obiadami stwierdził:

- Najpierw zabijemy wszystkich, a potem resztę.

Drużyna pokiwała w zamyśleniu głowami podziwiając głębię Vodacciańskiej przebiegłości.

piątek, 30 października 2009

Dosłownie jak na sesji

Ten obrazek zawsze zadaje mi (2xResolve+1) dramatików ;)

NPC nie z tej bajki

7th jest systemem filmowym. Dlatego bawimy sie nim nieco jak filmem. Obsadzamy role, narrację prowadzimy poprzez kadry, scenografie, sceny. Wyjątkowe akcje "pokazywane" są z różnych ujęć kamery, akcja zwalnia aby można było cudem uniknąć kuli, albo prześledzić dokładnie lot pocisku. Efekty jak w Matrixie niemalże.

Od czasu do czasu, zdarza mi się również "puścić oko" do moich graczy i wstawić do gry coś, co tylko pozornie jest w klimacie gry, ale tak naprawdę wszyscy znają to z zupełnie innej bajki. Przy czym poza innymi filmami i grami, również nasz RL może być jedną z "innych bajek".

Do czego się to sprowadza? Do wielu akcentów, ale najbardziej charakterystyczni są chyba NPCe.
Swoją drogą, wszyscy chyba zdajemy sobie sprawę, że największe postaci Thei obsadzone są znanymi aktorami (p. kolorowe wkładki). Ja rozciągam to tylko na większą ilość NPCów.

I tak na przykład, jedna z drużyn natknęła się w swych poszukiwaniach na inkwizytora. Było on dość specyficzny i nawet w inkwizytorium mało kto go lubił. Był wyśmiewany przez kolegów, miał swoją biblioteczke na zakurzonym poddaszu i całe swe życie poświęcił na odszukiwanie śladów Syrnethów. Gracze niewiele się interesowali backgroundowym NPCem, nawet jeśli opis z wyglądu im kogoś przypominał. Dopiero gdy dowiedzieli się, że nazywa się Zorro Mouldero di Aldana ich buźki wyszczerzyły się w szerokim uśmiechu.

Podobnie dawno temu stworzyłem eiseńskiego rycerza, w czarnej pełnej zbroi, starego astmatyka, który za pomocą Zertostrungu miażdżył na odległość gardła wrogów. Nazywał się Darth van Deer i jego życiowym celem było odnalezienie swego syna, który nieświadom swego eiseńskiego pochodzenia żył sobie spokojnie w Usurii jako Łukasz Niebochod.

W bardziej hermetycznych kręgach NPCami stawali się bohaterowie graczy z innych gier i kampanii (np. Sławetny rolnik Johanes Kurtz (R), który po latach najemniczego życia i ubijania potworów osiadł w Castille i hodował najlepsze pomidory na ziemiach Aldana). Wstawiałem do gry postaci z naszego realnego świata (np. młody eiseński kapłan prowadzący sierociniec w górach, który później został Hierofantą i przyjął imię Jan Paweł). NPCami czasem byli moi koledzy albo wręcz gracze (nie mylić z postaciami graczy) - wypełniając mój świat poetami, inżynierami, szlachcicami albo łajdakami. W Szocji postaci natknęły się na bandę drabów dowodzoną przez Wielkiego Mac'a...

Przykładów mógłbym mnożyć, ale całośc sprowadza się do tego, aby czasem puścić oko do swoich graczy. Naprawdę wielką frajdą jest, gdy oni puszczą oko do Ciebie i grają dalej jakby nigdy nic, a tak naprawdę każdy krok jest powodem do radochy gdzieś w tle.

środa, 28 października 2009

Handout

Jedna z kilku rzeczy które odkryłem na nowo po latach, to handouty. I zgodnie z zasadą "nie ucz ojca dzieci robić" nie będę wam mówił jak gracze się cieszą z tego że dostają materiały. Nie będę się rozpisywał jaką mają frajdę z ich kolekcjonowania i wspominania. O ile dobrze pamiętam, już ktoś o tym pisał i zupełnie nie zaprzeczam że w dużej mierze ma rację.

Ja chcę opowiedzieć wam o handoutach z punktu widzenia MG. Takiego trochę leniwego.
Otóż powiedzmy że zainwestujecie nieco swojego czasu w przygotowanie notatki, zagubionego listu, mapy do skarbu czy czegokolwiek innego.
W odpowiednim momencie wyciągacie to z teczki i wręczacie graczowi. (Z egoistycznego punktu patrząc - nie wiem jak wy, ale ja przynajmniej uwielbiam to uczucie gdy ze skupieniem na twarzach wczytują się w moje wypociny).
I teraz poza uzyskaniem statusu "MG który się przygotował do sesji i dba o swoich graczy" popatrzcie jakież wspaniałe korzyści uzyskujecie:
- A bo to na przykład unikacie całej masy pytań, które mogliby wam zadać gracze gdyby nie mieli tekstu przed oczyma.
"Czy napisała to drżącą dłonią, czy pewnymi, kształtnymi literami?" - Uśmiecham się delikatnie i pokazuje graczom kartkę.
"Czy są tam jakieś inne dziwne znaki, coś dopisane drobnym drukiem, jakieś zagięcia na kartce?" - Uśmiecham się ponownie i pokazuję graczom kartkę.
"Czy są na tym jakieś ślady krwi, rozdarcia, nadpalenia?" - kolejny uśmiech i wskazanie palcem (zawczasu przestrzegam, że plamy krwi zrobione keczupem wychodzą co najwyżej średnio ;) ).
- Kolejna sprawa jest taka, że jako MG nie zapamiętacie wszystkiego. Naprawdę. No dobra - może kilkoro z was ma trening mnemotechniczny albo sekretarkę robiącą notatki na sesji. Ale prawda jest taka, że po kilkunastu sesjach, gdy dany wątek powraca, to albo macie zajebiaszcze notatki, albo kombinujecie jak to dokładnie wtedy było. I wiecie co? Wystarczy, że gracz poda wam na moment taki handout i już wiecie wszystko. Wszystko - bo to jest najlepsza i najpełniejsza notatka jaką możecie sobie zrobić. Zwłaszcza, że z takimi informacjami przed oczyma cały background wraca do głowy samoistnie.

O tym poście przemyśliwałem sobie od jakiegoś czasu. Ale katalizatorem do jego postawienia, był fakt że wczoraj ja - jako MG - dostałem handout od mojej najwierniejszej graczki. I wiecie co?
Całe to trucie o wygodzie, lenistwie i przypominaniu sobie rzeczy niknie, w porównaniu z tym uczuciem że ktoś się kruca fux napracował, aby zrobić Ci przyjemność.

Dlatego, aby uhonorować mą drogą Vivienne ( i zachęcić innych graczy do pójścia w jej ślady), wrzucam tutaj ten list, abyście mogli mi trochę pozazdrościć.


wtorek, 27 października 2009

Morza Psy, ale te śpiewane

Zdarza się wam, że szukacie pomysłu na sesję? Jakiegoś konceptuu, który wyrwie postaci z dotychczasowego toku i pozwoli im się oderwać na chwilę od tego za czym pędzą od kilku sesji? Ponieważ ja przede wszystkim prowadzę kampanie, to od czasu do czasu "coś innego" dobrze moim graczom robi.

Niewyczerpanym źródłem inspiracji dla mnie są szanty. I przyznaję, że przynajmniej jedna po tym jak pierwszy raz ją usłyszałem, wypełniła mą głowę pomysłami. Posłuchajcie...



Nie wiem jak Wy, ale dla mnie to wers po wersie podane pomysły na przygody.

Ot chociażby druga zwrotka:

Płynęli do Egiptu,
Tak myślał każdy z nich,
Na morzu jednak prawda zabolała:
Armadę bić będziemy, Hiszpanom tylko śmierć,
Czekają na was perły, złoto, chwała.

Wyobraźcie teraz sobie, że w takiej sytuacji postawiono graczy. Wsiadają na okręt i na morzu okazuje się że on płynie zupełnie gdzie indziej? Ruszą w nieznane? Czy wypowiedzą posłuszeństwo pierwszemu po Bogu? A co na to załoga? I jakie będą konsekwencje buntu? Co zrobi drużyna, z okrętem i załogą która już raz zasmakowała buntowniczej natury?

Eskadrą tą dowodził
Pirat Francis Drake,
Żeglarz i okrutnik jakich mało.
Przyjaciół swoich zgładzał, z wrogami wino pił,
Z walki tylko on wychodził cało.

A to mi na milę pachnie villanem! Co jeśli on dowodzi tą eskadrą? Albo co, jeśli to jeden z przyjaciół postaci, który wraz z nimi opanował okręt?

Po latach trzech królowa
Znów przyjęła tych,
Co hiszpańskiej pychy jęzor ukręcili.
Francis Drake żeglarzem największym w Anglii był,
Mniejsi na rękach go nosili.

Yar, yar! A czyż to nie nagroda godna postaci graczy? Mi przed oczami rośnie Carleone, z rzeszą wiwatujących Psów, wzdychającymi dwórkami, audiencjami u Elaine i gratulacjami od każdego z Rycerzy. Ech...

U wybrzeży Peru
Panowanie miał
I skrzynie pełne złota i reali.
Kapitan de Zarate gotów wszystko dać,
By nie poddać się armatom "Złotej Łani".

Nota bene - ostatni cytat podrzucam, aby zachęcić was do poczytania o Sir Francisie Drake'u - alter ego 7thowego Jeremiego Bereka.
Ten facet przeżył takie rzeczy, że można by na tym oprzeć kilka kampanii i nikt nie wierzyłby że to coś więcej niż wyobraźnia MG. A do tego był doskonałym przykładem tego jak powinien się zachowywać gentleman, kapitan, przyjaciel, żołnierz i wierny poddany JKM.
Warto, warto, warto sięgnąć po jego biografię.

Dodam tylko, że wspomniany w piosence kapitan de Zarate, po tym jak został wykupiony z niewoli u Drake'a, podarował mu w podzięce/wyrazie szacunku złotego sokoła z rubinowymi oczami. To się nazywa styl! DRAMY MU!

Przysięgi Różokrzyżowców

Drużyna stoi przed dylematem, po której stronie konfliktu stanąć.
(U)suryjczyk - tylko czekający na hasło do zadymy
(R)ycerka - zapalony Różokrzyżowiec z głową pełną ideałów (i zdecydowanie spodziewająca się innego pytania)

U - No to kogo bijemy?
R - Tych którzy sami nie mogą się bronić!

Z miejsca otrzymała tytuł "Taktyka roku"

sobota, 24 października 2009

Don't drop it!

Jeden z przyjemniejszych i fajniej wychodzących tricków z 7tha to poprowadzenie graczom sceny, gdzie muszą się wysilać (walczyć/skakać/zwisać) i wykonywać inne bardzo swashbucklerskie akcje trzymając coś, co nie może zostać upuszczone.

Lista do wyboru może być naprawdę szeroka - niemowlę, baryłka prochu, butelka najlepszego wina, skrzyneczka ze skarbem, wyjątkowy kwiat, fiolka nitrogliceryny...

Z doświadczenia mogę was zapewnić, że nawet najtwardsza drużyna, w takiej sytuacji musi się nieźle napocić aby poradzić sobie nawet z przeciętnym przeciwnikiem. A jakie akcje wtedy dokonuje?!
Bo chociażby ten monteński szermierz który nie ma lewaka bo musi trzymać dziecko. A do tego musi przeskoczyć rozpadlinę, albo wskoczyć na wyższy poziom rusztowania! Na szczęście kolega z drużyny już wlazł na dach, więc można mu rzucić dziecko... SIUUUP! A tamten bidny miast się bronić, to spala akcje aby rzutem na krawędź dachu złapać płaczące zawiniątko.
Myślicie że tak łatwo balansować na belkach stropu, gdy trzyma się szkatułę pełną złota a z przodu i z tyłu pędzą brutsi?
A jak trzeba się napocić, aby podrzucić butelkę wina, uderzyć wroga pięścią i jeszcze złapać tą butelkę!
Albo ucieczka po Vodacciańskich balkonach, aby ukochanej przynieść TEN kwiat?

Jedna z mych drużyn powinna doskonale pamiętać pewną wariację na temat tej sztuczki -
Włamują się do siedziby Inkwizycji w San Cristobal. Przebrani za inkwizytorów maszerują po ogrodach podając się za patrole, dokonują cudów cichcem wchodząc do magazynów aby dopaść TĄ jedną jedyną broń, która pomoże im blablabla... Jedyne co wiedzą o tym czego szukają, to że nazywa się to "Igła słońca" i została zarekwirowana z rezydencji pewnego Castilijczyka.
W końcu buszują po strychu muzeum, przewalając z miejsca na miejsce bezcenne skarby. Penetrują stosy broni, nie mając pojęcia czego szukają.
Aż w końcu ich spojrzenia padają na olbrzymi stół z wystającym obeliskiem - zegar słoneczny z ogrodu ów Castilijczyka. "Igła słońca" to właśnie obelisk - dwumetrowy, kamienny słup, zaostrzony z jednej strony w szpic. Jedyna metoda użycia go, to wystrzelenie z jakiejś naprawdę dużej armaty. I o ile armata by się znalazła, to jak to wynieść z Inkwizytorium?!

Zaprawdę powiadam wam - miny graczy: BEZCENNE!

No ale rosłe chłopy złapały głaz i nuści wynosić go... Trzeba było go opuszczać na linach, przenosić przez ogrody, taszczyć na barkach, nawet panny zakasały spódnice i pomagały ukryć gdy było trzeba. A to wszystko w formie skradania, więc upuszczenie kamyka nie wchodziło raczej w rachubę.

Naprawdę - Try it. Have fun!

czwartek, 22 października 2009

Szermierka - jak to się robi

Ostatnio przy okazji tematów szermierczych, trafiłem na niesamowitą kolekcję - top 10 pojedynków szermierczych.
Na uwagę zasługuje fakt, że lista jest zrobiona przez osoby które się nieco na temacie znają.

Szczególnie polecam nr. 1 - IMHO najbardziej 7thowy pojedynek w historii kinematografii; Nr.3 - naprawdę niezły i bardzo w klimacie oraz Nr 6 - Nigdy wcześniej go nie widziałem, ale automatycznie wskoczył na pierwsze miejsce najlepszych pojedynków szermierczych jakie widziałem w kinie. Smaczku dodaje mu fakt, że w czasach gdy go kręcono, termin "Efekty specjalne" sprowadzał się do rozpalenia ogniska aby zrobić trochę dymu ;)


Have fun watching. Be inspired.

p.s. Mojej uwadze nie umknął fakt w jak wielu z tych scen gra Liam Niesen. Do kolekcji scen walki z jego udziałem, mogę dorzucić też Kingdom of Heaven, gdzie najpierw całkiem poprawnie uczy podstaw fechtunku a potem bierze udział w bitwie. Aktor wart zainteresowania z 7thowego punktu widzenia.

niedziela, 18 października 2009

Pyryerm

Tak mnie ostatnio napadły przemyślenia dotyczące tej magii. Po krótkiej walce doszedłem do wniosku, że pomimo i magia jest strasznie fajna, to z punktu widzenia MG jej nie lubię. (To już druga taka magia, ale o stregach napiszę kiedy indziej).

No to teraz wypadałoby się uzasadnić.

Podstawowym przeciw jakie mam odnośnie Pyryermu to to, że jest niedrużynowy.

No bo już na samym starcie, Usuryjczyk powinien mieć potężny (nota bene - zazwyczaj 40 HP) sekret przed drużyną. A tego nie lubię...
Po drugie - jeśli chce poużywać magii w trybie niebojowym, to najczęściej albo robi za pieszczocha (What the heck?!) albo za zwiad. No bo nie da się ukryć, że formy kotów, myszy, sokołów, wiewiórek i innych podobnych doskonale się nadają do zwiadu. Tylko że wtedy prowadzi się maga w formie solówki. Można przy wszystkich, ale tylko mag gra... SIC! To qrcze jak netrunner w Cyberpunku.

Dalej - założywszy, że mag już poinformował drużynę o tym, że się przemienia. Wszak to pewnie nabliźsi przyjaciele, okazał im swe bezgraniczne zaufanie...
No więc w końu może się zmienić trochę częściej. Trochę, bo dość często postronni patrzą.
I co? Dostaje zapewne formy bojowe - misie, dziki, tygrysy i inne takie. Czyli w walce zmienia się w małe czołgi. Chwała mu za to, w końcu punkty włożone w magię muszą na siebie zarobić - dorónuje więc Eiseńskim pancerzom.

Ale to niestety, sprowadza jego magię do poziomu bonusów bojowych. A to nie jest coś, co uważam za fajny wątek fabularny.

Przyznaję że przez te lata prowadzenia miałem dużo pyryermczyków. Bo jak wspominałem magia jest fajna. I też wykminiłem kilka pomysłów, gdzie magia sprawdza się świetnie - uciekanie z więzienia, rzucanie się w przepaść aby złapać coś istotnego, kradzieże... Da się. Tylko ilość naprawdę ciekawych konceptów na wykorzystanie pyryermu (i to najlepiej w grze grupowej), w porównaniu z innymi magiami, jawi mi się bardzo nikle. Także jeśli ktoś ma jakieś ciekawe zajawki albo pomysły, to wrzucajcie proszę... Może coś nowego mi się zrodzi i kolejni Usuryjczycy będą mieć więcej funu?

Dla równowagi, podzielę się kilkoma moimi hintami, na pomysły dla Usuryjskich magów:
- Polowanie na portków - Jak wiadomo Matushka nie cierpi magów porte i robi co tylko może, aby ukrócić ich postępki. Najchętniej o głowę. Potrzebujecie aby Usuryjczyk wyruszył w świat? Postawcie w okolicy portka, a dostanie taki wewnętrzny imperatyw, że same mu pazury wylezą ;)
- Forma mityczna - Kiedyś zgodziłem się, aby pyryermczyk miał możliwość zmieniać się w jedną z form mitycznych. Ten akurat w smoka, ale feniksy, gryfy i inne są do przemyślenia. O ile nie przepadam za przypakowanymi formami magii, to dała mi możliwość nakręcenia wspaniałej historii - otóż pyryermczyk, oczywiście polujący na portka bo jakże inaczej, w sytuacji podbramkowej wywala całą dramę jaką posiada i zmienia się w smoka. A wierzcie mi, że ze smokiem na 1 nie było to proste. Miasteczko wpada w panikę, atakujący rozpierzchają się w popłochu, Villain ginie z głośnym mlaśnięciem smoczgo pyska...
Po czym plotka idzie w świat. Smok wrócił na Theę!
Wiecie ilu Eiseńczyków chciało go zobaczyć? Ilu "bohaterów" chciało go ukatrupić dla łuski, czaszki czy pazura? Ile panien wysłało sych lubych na quest pokonania smoka? A kimś o kim wiadomo że wtedy tam był i wiedział coś o smoku, był właśnie mój drogi Usuryjczyk. Pasuje mi tu cytat z CP2020: "Jak to miło być chcianym.";)
- Choroba - To akurat nie moje, ale podebrane - Usuryjczyk przedstawił swoją magię jako chorobę. Drużyna zdeptała pół Thei próbując go uleczyć. Seems like fun.

wtorek, 6 października 2009

Vivienne prequel

Zaciskała dłonie w bezsilnej złości. Wiedzieli o kilku szpiegach, którzy donosili księciu o ich poczynaniach. Wolała nie myśleć ilu było tych, których nie odkryli.

Zagryzła wargi spoglądając na miasto. Na dachach, ponad ulicami tętniącymi radością i śmiechem trwał pościg. Jego uczestnicy mogli lada chwila stracić życie, a ona tkwiła na okręcie i nie mogła zrobić nic aby im pomóc.

Jeśli zeszłaby z pokładu, dałaby Villanovie pretekst aby oficjalnie aresztować, albo wręcz zabić pozostałych Rycerzy. Jej serce buntowało się jednak, przed staniem z boku, gdy banda łotrów próbowała dopaść parę kochanków.

Spojrzała w bok, na marynarza który tak jak ona z zaciśniętymi pięściami wpatrywał się w ciemne dachy Tilisiano.

- Peter, może zechciałbyś mi pomóc? – Podeszła do niego kołysząc biodrami. – Chciałabym, abyś poszedł ze mną do mojej kajuty... – Stwierdziła głośno, tak aby ewentualni podsłuchiwacze w doku usłyszeli. Przywarła do zaskoczonego mężczyzny i wyszeptała mu wprost do ucha – Ktoś musi mi potrzymać linę.

Skinęła mu kusząco głową, po czym trzymając za rękę pociągnęła pod pokład.

Gdy opuszczała się na linie za okrętem, Peter coraz bardziej wczuwał się w swoją rolę.

- Och tak! Na Theusa! O! Tak... Tak dobrze!

Po chwili zaczęła się obawiać, aby jego wokalne przedstawienie nie zainteresowało zbyt wielu gapiów. Miałaby wtedy trudności z niepostrzeżonym przeskoczeniem na nabrzeże.

Uśmiechnęła się jednak pod nosem, gdy zobaczyła jak jej czerwona peleryna wywiesza się za krawędź okna, „niedbale” rzucona przez rozochoconych kochanków. Zdjęła ją, aby nikt jej nie rozpoznał jako Różokrzyżowca. Najwyraźniej żeglarz znalazł dla kawałka ubrania ciekawsze zastosowanie. To musiało przekonać obserwatorów.

Gdy wspinała się na nabrzeże, z kajuty w której zostawiła Petera doszły ją jęki kobiecej rozkoszy. Spojrzała zaskoczona na swój okręt. Nie chciała wiedzieć, jak on to zrobił. Przemknęła cicho przez skład skrzyń i zapadła w portowe uliczki miasta.

Mężczyzna był wprawnym szermierzem. Opierał się kilkunastu drabom, raz po raz któregoś raniąc. Jednocześnie powstrzymywał ich na tyle skutecznie, że ubrana na czarno kobieta mogła w miarę pewnie biec po pochyłych dachach najwyższych budynków. Czego szermierz nie mógł dostrzec, to tego że z boku po balkonach i tarasach wspinała się kolejna grupa oprychów, gotowa pochwycić brankę. Tymi Vivienne postanowiła się zająć osobiście.

Przeskoczyła ponad ulicą, na balkon po przeciwnej stronie. Uchwyciła się potężnego pnącza winogron i wspięła na kondygnację wyżej. Wskoczyła na taras i zerknęła na ulicę w dole. Ludzie spacerowali, śmiali się, rozmawiali i wyzywali na pojedynki. Zupełnie nieświadomi tego co działo się ponad ich głowami.

Gdy tylko się odwróciła, dostrzegła że na tarasie nie jest sama. Przy rzeźbionym stoliku siedział starzec. Obok niego, siedziało młode dziewczę sprawiające wrażenie jakby bardzo chciało być gdzieś indziej. Oboje wpatrywali się w Vivienne, zupełnie zaskoczeni.

Bez słowa podeszła do starca, uklęknęła z szacunkiem i podniosła jego dłoń do swoich ust. Wstając rzuciła chłodne spojrzenie Vodacciance i wskazała jej mało elegancką fałdę tłuszczu wypychającą suknię.

Zaraz potem wzięła rozpęd i skoczyła na sąsiedni balkon.

Wyprzedziła najbliższego łotra i czekała na niego na wąskim tarasiku z donicą w rękach. Gdy tylko się wyłonił zza poręczy, bez słowa podała mu roślinę. Zdezorientowany ujął podarek w dłonie. Ze słodkim uśmiechem popchnęła go leciutko. Spadając nawet nie zakrzyknął. Wpadł do kanału z głośnym chlupnięciem, dostarczając rozrywki żakom spieszącym do tawerny.

Następnego ucapiła za nogi, gdy próbował wspiąć się na kolejne piętro. Wierzgał klnąc po vodacciańsku, nie wiedząc kto go trzyma. Musiała się zawiesić na jego pasie, aby ściągnąć go w dół. Gdy tylko spadł na jej balkon, bez problemu pozbawiła go przytomności.

Dwóch zdążyło już wdrapać się na sam dach. Nie tracąc czasu, ostatnich których jeszcze widziała, strąciła olbrzymimi owocami znalezionymi na stoliku. Nie traciła czasu patrząc jak spadają, tylko wspięła się na dach.

W oddali widziała jak mężczyzna walczy zaciekle z kilkunastoma przeciwnikami. Szlak jego obrony wyznaczały już leżące ciała. Widziała jednak, że przeciwników było zbyt wielu aby mógł sobie poradzić. Z drugiej strony, dwóch drabów którzy ją wyprzedzili, zagnało uciekającą kobietę pod ścianę wyższego budynku. Oni stanowili poważniejszy problem. Szermierz powinien jeszcze chwilę wytrzymać.

Kobieta w czarnej sukni rozglądała się zrozpaczona. Nie do końca wiedziała czego się spodziewać po osiłkach. Osaczali ją jak pewne swego wilki, które wiedzą że ich zwierzyna już im nie ucieknie. Tym bardziej się zdziwili, gdy ktoś słodkim głosem zawołał ich od tyłu. Ich zaskoczenie jeszcze się nasiliło, gdy ich twarze spotkały się z kawałkiem deski. Nieprzytomni, przestali się czemukolwiek dziwić.

Vivienne odrzuciła znalezione drewno i spojrzała na nieprzytomnych mężczyzn. Jeśli dobrze pójdzie, nie powinni nawet jej rozpoznać.

Kobieta spojrzała na swą zbawicielkę z wdzięcznością i przez łzy zaczęła coś szybko mówić. Tego rycerka nie przewidziała. Znała co prawda kilka słów po Vodacciańsku, ale wystarczały raczej do kupienia wina w karczmie, niż ratowania niewiast w opresji. Nie mogąc się porozumieć, zaczęła się uważnie rozglądać.

Niestety prawdziwe kłopoty dopiero się zaczynały. Szermierz najwyraźniej poległ, gdyż zgraja łotrów pędziła po dachu w ich stronę, wymachując okrwawionymi rapierami i przekazując sobie gestami polecenia.

Pomogła vodacciance wspiąć się na wyższy budynek i wskoczyła tam za nią.

Zacisnęła zęby słysząc nadbiegających mężczyzn. Słyszała ich ciężkie oddechy gdy zatrzymali się, aby rozejrzeć się uważnie. Jeden stanął tuż nad kominem, za którym się schowały. Przytuliła do siebie przerażoną kobietę i próbowała sama siebie przekonać, że mężczyźni nie mają szans jej tu zobaczyć.

Zacisnęła mocno zęby i oczy, starając się myśleć o rozpływaniu się w powietrzu. Robiła tak zawsze gdy coś nabroiła i gdy chowała się w zakamarkach pałacu, próbując uniknąć kary. Nigdy co prawda nie była jeszcze w takich opałach, ale to i tak było najlepsze co mogła teraz zrobić.

Ku jej zaskoczeniu, mężczyźni zamienili ze sobą kilka zdań, po czym pobiegli dalej, skacząc na kolejne dachy. Gdy upewniła się że są same, pociągnęła kobietę w stronę z której przybiegły.

Po drodze natknęły się na szermierza. Vivienne aż westchnęła, gdy zobaczyła jak jest przystojny. Oceniając jego idealnie proporcjonalną sylwetkę, przestała się dziwić że dziewczyna chciała z nim uciec. Sama by poszła gdzie tylko by poprosił, gdyby spojrzał na nią tymi głębokimi, cudownie brązowymi oczami i poprosił tym miękkim głosem. Jego twarz, teraz wykrzywiona grymasem bólu, miała w sobie coś chłopięcego, delikatnego. Było to jednak tak nieuchwytne, że tylko dodawało mu uroku, harmonizując z mocno zarysowaną szczęką i zdecydowanymi rysami twarzy. Vivienne nie potrafiła określić jego wieku. Mógł być zarówno jej rówieśnikiem, albo być o dziesięć lat starszy. Gdyby miał kilka siwych włosów, oceniłaby że mógłby być jej ojcem.

Krok za krokiem wlókł się po dachu, wspierając ciężko na rapierze. Broczył z kilkunastu nacięć. Z kilku głębszych ran krew ciekła znacznie intensywniej i rycerka zaczęła podejrzewać że jeśli nie zostanie szybko opatrzony to może się wykrwawić na śmierć. Pomogła mu usiąść obok komina i zaczęła drzeć jego i tak już poszarpaną koszulę.

Próbowała się skupić na opatrywaniu ran, ale musiała sama przed sobą przyznać, że jego idealnie wyrzeźbiona pierś, silne ramiona i płaski brzuch bardzo ją rozpraszały.

W międzyczasie mężczyzna uspokoił kilkoma słowami Vodacciankę. Gdy zwrócił się do Vivienne, ta w prostych słowach wyjaśniła mu, że nie mówi w ich języku. Sklęła też siebie solidnie, że nie przykładała się bardziej do nauki języka.

Słysząc jej narzekania, mężczyzna uśmiechnął się promiennie, ukazując szereg zadbanych zębów, po czym poprawną Monteńszczyzną przyznał jej rację.

- Ale niech się Pani nie martwi. Ja również nie znosiłem zajęć z Vodacciańskiego.

Na początku zaskoczona, podziękowała w duchu Theusowi.

- Jestem Vivienne.

- Dama którą ocaliłaś, nazywa się Maria Consuela Villanova. Na mnie w Montaigne wołają Jean.

- Monteńczyk?

- Theańczyk – uśmiechnął się delikatnie, sugerując że tak naprawdę nie posiada domu. - Ale moi rodzice byli Eiseńczykami.

Znowu ją zaskoczył. Nie tak sobie wyobrażała Eiseńczyków. Choć z drugiej strony, jeśli wychowywał się poza Eisen, to dlaczego by nie miał wyglądać jak Vodaccianin czy Avalończyk?

- Co dalej zamierzasz zrobić? – Spytał ją, gdy kończyła wiązać opatrunki.

- Dobre pytanie... Prawdę powiedziawszy, nie zastanawiałam się nad tym. Możesz iść?

Mężczyzna skinął.

- Masz jakiś środek transportu?

- Zabili mi konie, którymi miałem wywieźć Marię do Castille. Pewnie będę musiał zdobyć nowe.

Wyłapała wachanie w jego głosie, gdy wspominał o zdobywaniu wierzchowców. Puściła to jednak mimo uszu. Wolała w tym momencie nie interesować się jak zamierzał to zrobić.

- Mam lepszy pomysł. Zabiorę was na okręt... Oczywiście jeśli nadal zamierzacie udać się do Castille.

Jean wymienił kilka szybkich zdań ze swoją podopieczną, po czym skinął poważnie głową. Syknął głośno gdy spróbował wstać. Po chwili jednak, z pomocą kobiet udało mu się stanąć na nogi. Na tyle szybko, na ile pozwalały jego rany, zeszli na niższe poziomy budynków i skryli się w mroku uliczek miasta.

Gdy tylko dotarli do portu i wyjrzeli na nabrzeże, duch Vivienne podupadł. Spora grupa uzbrojonych Vodaccian przechadzała się po deskach molo i uważnie obserwowała statki. Nie było szans, aby wrócić na okręt bez zwracania na siebie uwagi. Nie wspominając już o zrobieniu tego będąc niezauważonym.

Jean na chwilę wyjrzał na nabrzeże, po czym wrócił do ich kryjówki za pustymi skrzyniami.

- Teraz jesteśmy bez szans. Ale jeśli poczekamy jeszcze z godzinę, powinna się podnieść mgła. Wtedy powinniśmy dać radę. – Jego szept dodawał otuchy. Vivienne stwierdziła, że może rzeczywiście nie wszystko jest jeszcze stracone.

- Najlepiej by było, gdybyśmy wspięli się na okręt po linie... Sądzisz że dacie radę?

- Zobaczymy. Na pewno będziemy się starać. – Czuła, że gdy na nią spogląda, jej kolana robią się miękkie a serce z niewiadomych powodów wali jak oszalałe. A to wszystko, tylko dlatego że na nią patrzył. Co by było gdyby ją dotknął...

Ocknęła się ze swoich rozmyślań, zadowolona że w mroku nie widać jak się rumieni. Przesunęła się kawałek dalej, aby móc obserwować port i rozsiadła wygodnie.

Po niecałej godzinie mgła pierwsze pasma mgły zaczęły obejmować sylwetki w porcie. Okręty zaczęły wyglądać jakby wyrastały z białych chmur, miast kołysać się na wodzie. Niestety strażnicy też zwiększyli swoją czujność, grupując się i rozglądając uważnie.

W cichy szum portowych fal, wmieszał się daleki odgłos kroków. Przez chwilę Vivienne nasłuchiwała uważnie. Ktokolwiek to nie był, z pewnością kierował się główną ulicą do portu. Jeśli by odwrócił uwagę łotrów wystarczająco długo, mieliby szansę przemknąć na okręt. Wróciła do towarzyszy i kazała im się przygotować.

Kilka minut później, trójka mężczyzn wyszła zza rogu i skierowała się w stronę jej okrętu. Gdy zobaczyła kim byli, stwierdziła że sprawy zaczynają się komplikować. Nie sądziła, że jej przełożeni wrócą tak wcześnie. Ale skoro już tak się stało, to mogła się spodziewać że odeskortowali szczęśliwie kupca, z którym tu przyjechali i zechcą podnieść kotwicę gdy tylko wejdą na pokład. Jeśli w tym czasie Vivienne będzie jeszcze w porcie, to mogliby odpłynąć bez niej. A to by oznaczało duże kłopoty.

Nowoprzybyli śmiało ruszyli w stronę statku. Vodaccianie, którzy kręcili się po nabrzeżu stanęli bliżej siebie, po cichu zastanawiając się co dalej zrobić. Z pewnością nie spodziewali się tu o tej porze trzech rycerzy zakonnych.

Obcasy równo zastukały na deskach nabrzeża, gdy templariusze zbliżali się w stronę bandytów. Białe tabardy z wyhaftowanymi czarnymi krzyżami i czerwonymi różami, nadawały im wygląd nieziemskich istot wychodzących wprost z niebiańskiej mgły. Z drugiej strony, ich miecze obciążały pasy nad wyraz realnie.

- Teraz albo nigdy – Syknęła bardziej do siebie Vivienne i nisko pochylona ruszyła w poprzek nabrzeża. Pomogła Marii skryć się za kolejną beczką. Jean, pomimo ran radził sobie całkiem sprawnie.

Nie poświęcała zbyt wiele uwagi temu o czym rozmawiają mężczyźni. Była jednak przekonana że kilkunastu bandytów nie zdecyduje się na zaatakowanie trzech rycerzy. Różokrzyżowcy mogli nie stacjonować w Vodacce, ale nikt nie chciał zadzierać z Zakonem.

Szybko obwiązała liną towarzyszy i pomogła im ześlizgnąć się z nabrzeża. To był kluczowy moment jej planu. Wiedziała, że jeśli uda im się wejść na statek, to rycerze wszystko zrozumieją. Jedyne czego teraz potrzebowała, to aby nienawykła do trudów dama i ciężko ranny szermierz wspięli się kilka metrów po linie. Jak dotąd zrobiła wszystko co było w jej mocy. Teraz pozostało tylko w myślach błagać o pomoc Theusa i wszystkie fortuny jakie tylko mogła sobie wyobrazić.

Peter nadal odgrywał swoją komedię, choć teraz już bardziej umiarkowanie. Viv miała niewielką nadzieję, że przełożeni tego nie słyszą. Choć w sumie to i tak będzie musiała się sporo tłumaczyć. Jedna mała komedia, nie robiła już takiej różnicy.

Oczywiście jej mentor usłyszał. Minutę po tym jak obcasy zastukały po trapie a dzwon okrętowy rozbrzmiał wzywając wachtę do podnoszenia kotwicy, do jej drzwi ktoś stanowczo zapukał.

Gdy odsunęła rygiel, u wejścia stał Tyberiusz. Człowiek który zaproponował jej wstąpienie do zakonu i jej dotychczasowy nauczyciel. Mężczyzna o srogiej twarzy, przeoranej długą, pionową blizną. Wojownik o uzasadnionej reputacji, a jednocześnie mąż o wielkim umyśle, którego przyjaciele cenili za pokojowe usposobienie i szczerą radę.

Gdy dostrzegł wpatrzone w niego twarze i rannego, ułożonego na okrętowej pryczy skinął im tylko głową na powitanie.

- Musimy porozmawiać...

Gorący dreszcz przeszedł Vivienne wzdłuż kręgosłupa. Wiedziała, że nabroiła. Jednocześnie była przekonana że postąpiła dobrze. Zgodnie z tym co podpowiadało jej serce. Gdy szła za sierżantem, w głowie przelatywały jej setki myśli o tym jak mu to wyjaśnić.

Wysłuchał jej w całkowitym milczeniu. Pragnęła aby o coś zapytał. Aby mogła zboczyć z tematu odpowiadając na jego pytania. On po prostu wysłuchał co się wydarzyło. Milczał wpatrując się w nią przenikliwie. Gdy skończyła opowiadać, nastała krępująca cisza.

- Czy zdajesz sobie sprawę jakie mogą być konsekwencje Twojego czynu?

- Tak... Jeśli Villanova się dowie, że pomogliśmy im w ucieczce może oskarżyć nas o porwanie. Jak również nie wpuscić więcej Różokrzyżowców na swoje ziemie. Tym niemniej uważam...

Uniósł dłoń, przerywając jej w pół słowa.

- Villanova to mściwy człowiek Vivienne. Jeśli się dowie że w tym uczestniczyliśmy, będzie chciał naszej krwi.

- Ale...

Znów przerwał jej gestem.

- Ale nie dlatego jesteśmy tym kim jesteśmy, aby żyć w strachu. Pamiętaj – w każdym z nas... Również w Tobie, jest więcej niż Ci się wydaje. I jeśli Villanova zechce naszej krwi, będzie musiał się zmierzyć nie tylko z naszą reputacją i mieczami. Przede wszystkim będzie musiał pokonać ludzi, pełnych odwagi i wiary. Ludzi o silnej woli.

Skinęła głową potwierdzając. Podobne słowa słyszała już po wielokroć. Czasami zastanawiała się, co rycerze chcą osiągnąć ciągle powtarzając takie frazesy.

- Ludzi którzy nie obawiają się zrobić tego, co zrobione być musi – kończył przemowę Tyberiusz. – Ludzi takich jak Ty dziś.

Zamilkł na chwilę jakby ważąc swoje słowa.

- Wykazałaś się dziś wolą i odwagą. I byłbym skończonym głupcem, gdybym Cię za to ukarał, Biedna Vivienne.

Uśmiechnął się do niej delikatnie.

- Idź teraz do swoich gości. Skoro Ty ich zaprosiłaś, obarczam Cię odpowiedzialnością za nich. Niech kuk przygotuje im coś do zjedzenia. Mężczyznę możecie ulokować w mojej kajucie. Przyda mu się odrobina spokoju. Kobietę musisz ugościć u siebie. A teraz chodźmy obejrzeć jego rany. Mam nadzieję, że je zdezynfekowałaś przed założeniem opatrunku?

- Nie było dotąd czasu... – Viv wymamrotała pod nosem rumieniąc się.

Marię polubiła od pierwszego dnia. Pomimo że nie potrafiły się wogóle porozumieć, kobieta niemal we wszystkim potrzebowała jej pomocy. Vivienne w ciagu dnia cierpliwie uczyła ją życia na pokładzie. Wieczorami tuliła, gdy Vodaccianka łkała i płakała z głową na jej kolanach. Potrafiła jej opowiadać coś godzinami w swoim rodzimym języku i pomimo że Viv nie rozumiała ani słowa, to widziała że kobiecie to pomaga. Że stała się dla uciekinierki kimś w rodzaju powierniczki. Przyjaciółki?

Obie spędzały też godziny przy Jeanie. Zmieniały mu opatrunki przy okazji tocząc radosne rozmowy. Jean badzo chętnie tłumaczył pomiędzy nimi, próbując przy okazji nauczyć je obie języków.

Viv zauważyła, że Jean unika mówienia o sobie i o Marie. Początkowo sądziła, że młodzieniec może mieć przeszłość, którą nie chce się chwalić. Jednak jego zachowanie nieznacznie się zmieniło, gdy dowiedział się że zostali uratowani przez Różokrzyżowców. Kiedyś by tego nie zauważyła, ale po okresie spędzonym u boku Tyberiusza była bardziej wyczulona na pewne sprawy. Momenty zawachania w trakcie wypowiedzi, zręczne kierowanie rozmów w inne strony gdy próbowała wypytać go o to kim jest. Któregoś razu, gdy jak jej się zdawało, zapędziła go w kozi róg, wymigał się wprost zmęczeniem i osłabieniem od ran. Rozmowę musieli przełożyć na następny dzień.

Co ją również zaskoczyło, jego rany goiły się niezmiernie szybko. Kiedy zakładali szwy, spodziewała się że będzie musiał leżeć jeszcze przez tydzień. Tymczasem już drugiego dnia, Jean próbował wstać z łóżka i zrobił kilka kroków po pokoju. Co prawda księgi z których się uczyła nie podawały ile najkrócej może trwać leczenie, ale była dumna z tego, że jej pacjent tak szybko powraca do zdrowia.

Pomimo całej tajemniczości jaką Jean roztaczał wkoło swej osoby, sprawiało jej niezmierną przyjemność spędzanie czasu z nowopoznanymi towarzyszami. W końcu postanowiła uszanować prywatność swojego gościa i pozostać przy obserwowaniu jego zachowań.

Czwartego dnia podróży obudziła się w kajucie Jeana. Uniosła głowę znad stołu, na którym jakaś księga posłużyła jej za poduszkę. Musiała tu usnąć podczas wczorajszej rozmowy. Jean leżał na koi i miarowo oddychał. Marie albo spała u nich w kajucie, albo wyszła na pokład.

Viv zauważyła, że statek nie kołysze się tak intensywnie jak wczoraj. Doszły ją również odgłosy zwierząt – nocą musieli dotrzeć do jakiegoś portu.

Przetarła oczy i przeczesała dłońmi włosy. Zauważyła że drzwi do kajuty były uchylone. Zamierzała się ogarnąć, gdy usłyszała rozmowę prowadzoną gdzieś obok.

Jednym z rozmówców był z pewnością Tyberiusz. Drugi głos należał do jakiegoś młodego mężczyzny. Z pewnością Castylijczyka, sądząc po mocnym akcencie.

- A więc to jest to Twoje słynne odkrycie? Jak dla mnie nie wygląda zbyt imponująco.

- Przedstawię Cię gdy się obudzi. Póki co nie ma potrzeby jej przerywać. Poświęca dużo sił próbując utrzymać go przy życiu.

- Naprawdę jest taka niesamowita jak mówią w domach?

- Jest w niej coś, co mnie zastanawia. I napawa dumą jednocześnie. Ma charakter. I silną wolę...

- Jak my wszyscy Domini. Jak my wszyscy...

Vivienne zaczęła nasłuchiwać uważniej. Nigdy nie pytała o uczniów Tyberiusza, a najwyraźniej jeden z nich dołączył do nich w porcie.

- W niej jest coś jeszcze. Czasami nie potrafi wykonać najprostszych ćwiczeń... A czasami robi rzeczy jakich nawet ja czy Ty nie potrafimy osiągnąć.

- Ależ Domini! – Głos chłopca zawierał ton żartobliwego oburzenia. – Mogłaby zrobić coś lepiej niż ja?!

- Nie błaznuj Miguel. To poważna sprawa. Ona wymaga szkolenia. Ale nie takiego, jakie moje styrane kości mogą jej dać. Potrzebuje kogoś kto ją lepiej zozumie. Kogoś, kto podejmuje decyzje pod wpływem chwili, działa czasem impulsywnie...

- Tak. Wiem Tyberiuszu, że zawsze mnie podziwiałeś. – Mężczyzna zachichotał.

- Ja nie wiem jak wytrzymałem z Tobą przez te wszystkie lata...

- Po prostu nigdy nie mogłeś się oprzeć mojemu Castilijskiemu urokowi.

- A właśnie... To kolejna sprawa, dla której zależało mi na tym abyś ją poznał. Dziewczyna jest jeszcze młoda. Ale zaczyna dorastać... I może nie jestem w tych sprawach ekspertem...

- Ależ Domini! Plotki które o Tobie słyszałem mówią że... – Słowa młodzieńca przerwał odgłos czegoś uderzającego lekko w ścianę. Zaraz potem dało się słyszeć cichy śmiech Castilijczyka. – Dajmy temu spokój Tyberiuszu, bo jeszcze ich pobudzimy. Mów dalej proszę.

- Podejrzewam, że gdy nasza Vivienne nabierze tu i tam kształtów, potrenuje kilka miesięcy szermierkę a wiatr wygładzi jej piegi... To wyrośnie nam pod nosem łamaczka serc. A to jak wiesz, niebezpieczna broń. I obosieczna.

- Co próbujesz mi powiedzieć Domini?

- To, że będzie potrzebowała aby ktoś pokazał jej pułapki jakie stawia serce. I sidła w jakie można przez to wpaść.

- Ach... Więc to dlatego poprosiłeś mnie o przybycie?

Zapadła chwila ciszy.

- A co z tymi których uratowała? Wiesz coś o nich?

- O nim praktycznie nic. Zastanawiam się, czy Jean to jego prawdziwe imię.

- A ona?

- Kuzynka Villanovy? Sam się domyśl...

- Strega?

- Mhm.

- I co zamierzasz z nimi zrobić?

- Nic. Są wolni a ja nie mam powodu stawać im na drodze. Zwłaszcza po tym jak Vivienne ich uratowała.

- A co sądzisz o... Wspominałeś, że jego rany zagoiły się nadzwyczaj szybko. Myślisz że to również sprawka Vivienne i jej woli?

- Nie wyciągałbym aż tak daleko idących wniosków Tyro. Sądzę, że to prędzej zasługa czarownicy.

- Nie chciała aby umarł... Więc los sprawił, że szybko wraca do zdrowia?

Mężczyźni umilkli. Vivienne rozejrzała się po kajucie i dostrzegła, że Jean leżał z otwartymi oczami. Też nie spał od dłuższej chwili. Zastanawiała się, ile usłyszał.

Tego samego poranka Jean i Maria odjechali. Podziękowali za gościnę, spakowali swój skromny dobytek i wyruszyli. Tyberiusz nie zatrzymywał ich. Tylko Vivienne ciężko było na sercu rozstawać się z przystojnym szermierzem i jego podopieczną. Na pożegnanie pocałował ją w rękę, spojrzał jej głęboko w oczy i wyszeptał, że jeszcze się spotkają.

Maria wyściskała ją serdecznie po czym ku zaskoczeniu wszystkich pocałowała w czoło. Potem zniknęli w miejskim tłumie.

Tego dnia poznała też Miguela Aldanę, dawnego Tyro Tyberiusza. Kilka lat od niej starszego Castylijczyka, który mógł być wzięty za zapatrzonego w siebie lekkoducha. Z drugiej strony, młodzieniec zarażał śmiechem, pogodą ducha i pełną wigoru radością życia. Z czasem zaczęła się przyłapywać na tym, że nawet gdy zachowywał się nieodpowiednio, to nie sposób było się na niego złościć. Ale to przyszło później. Gdy spojrzenie brązowych oczu zaczęło zacierać się w pamięci i znikać za mgłą nowych wspomnień. Z czasem, gdy przestała zastanawiać się, co miał na myśli Tyberiusz, mówiąc że to właśnie Miguel ma ją uczyć o pułapkach miłości. Ale to, co się dalej działo, to już jest zupełnie inna opowieść.

poniedziałek, 5 października 2009

Jajko

Dawno temu, w historii sięgającej początków mojego prowadzenia 7tha miałem w drużynie avalońską łuczniczkę ze szkoły Goodfellow.

Pani syciła z łuku tak, że w końcu byłem pod wrażeniem samej inwencji, na ile sposobów za pomocą jednej strzały mogła zdjąć taką ilość brutsów.

W końcu przyszedł jednak czas, że postanowiłem sprawić jej strzelecki pojedynek.

Gdzieś w prowincjonalnej Montaign, zajazd, spokojny obiad, drużyna grzeje się na słoneczku, pobliski las szumi kojąco, a w środku karczmy pokrzykuje radośnie oddziałek najemnych Eiseńczyków. Ot lokalna sielanka.
Oczywiście wojacy, gdy obaczyli łuk i to taki bardziej większy niż mniejszy, nuści poczęli szydzić. Że to stare, słabe i mało współczesne.
Od słowa, do słowa, wystawili swojego snajpera, aby konkurował imć Avalonką.
Stanęli na podwórcu, zmierzyli się wzrokiem i nagle ni z tego ni z owego jeden z żołdaków podrzucił w górę kapłona którego obgryzał.
Potoczyły się kostki po stoliku, huknął strzał i kurczak rozbryznął się na kawałeczki, celnie trafiony kulą z muszkietu. Avalonkę ubodło to do żywego, bo ona nawet strzały nie zdążyła na dobre nałożyć.
Zemsta musiała być więc ciężką.

W scenerii radosnego jeżdżenia po Avalonce ustalono drugą część pojedynku. Otóż któryś z kompanów strzelca, miał trzymać w dłoni jajko, które stanowiło cel. Wszak wszyscy znali możliwości swych towarzyszy, więc wielkich trudności z bohaterskim "celotrzymaczem" raczej nie było.
Pierwszy stanął Eiseńczyk. Jego kompan ruszył przed siebie, odmierzył solidną dla muszkietu odległość, ujął jajko w palce... Oczywiście strzał był perfekcyjny. PAF! i jajko rozbryzguje się na pobliskim drzewie.

Towarzysz Avalonki, wziął swoje jajko i ruszył przed siebie. Idzie, idzie, idzie... W końcu zwątpił i się zatrzymał. Avalonka obejrzała dystans i krzyczy "DALEJ!". Poszedł.
Idzie, idzie, powoli pot występuje mu na czoło, ale wszak kompanowi ufać trzeba. Odwrócił się, ujął jajko - profilaktycznie w daleko wyciągniętej dłoni. A Avalonka aby nie krzyczeć przez las tylko mu macha ręką aby szedł dalej.
Przełknął głośno ślinę i idzie. Idzie, idzie... W końcu odwrócił się. Jakby mógł, to rękę by sobie wyciągnął, byle dalej od przeklętego jajka stać. Avalonkę ledwo widzi.

Łuczniczka stanęła. Sprawdziła wiatr. Po czym ze stoickim spokojem, zakrzyknęła:
-No! To teraz podrzucaj!

7th. That's the way we play!

Początek

Miewacie tak, że po sesji jakiś jej wspaniały fragment bawi was jeszcze przez wiele dni i miesięcy? Albo że jakaś scena, tekst czy gag wraca do was co chwila? Ja tak.
Czasami też mam tak, że fantastyczne teksty, sceny wymyślone przez MG albo inne zajefajne pomysły giną gdzieś w mrokach niepamięci.
Potem siedzę godzinami i pamiętam że był taki fajny moment, wtedy a wtedy... I na sesji był chyba gracz A... A może ktoś inny... I kawałek był super, tylko za Chiny nie pamiętam jak to dokładnie szło.
Dlatego przy okazji nowej kampanii postanowiłem ukrócić błędy mojej niepamięci i zacząć spisywać. Spisywać wszystko co przyjdzie mi do głowy.
Sceny, quoty, historie, przygody, plotki, anegdoty, fajne rzeczy które wykminiłem, pomysły na mechanikę albo na jej brak... Wszystko.
A ponieważ w dzisiejszych czasach trzeba oszczędzać drzewa, a i o dostęp do informacji w sieci łatwiej (zeszyt może się zgubić, nad zgubieniem internetu trzeba by popracować ;) )takoż postanowiłem wszystko co 7thowe tutaj spisywać.

Tak więc drogi graczu, graczko, MG, czytelniku... Kimkolwiek nie jesteś, witaj na tej stronie.
Jeśli chcesz - skomentuj, będzie mi zapewne miło. Nie chcesz - zmuszał nie będę.
Coś Ci się tu spodoba - częstuj się proszę. Ewentualnie nadmień gdzieś, kiedyś skąd to masz - może inni też zechcą skorzystać.

Zapewne część materiałów Ci się spodoba, inne nie. Coś będzie ciekawe, coś innego Cię znudzi. Wybierz sobie co Ci odpowiada.

Pamiętaj tylko, że to co tu znajdziesz najczęściej jest wynikiem sesji. Tego co się dzieje gdy MG snuje opis, atmosfera dołuje albo rozpala duszę ogniem, muzyka pcha falami adrenalinę przez żyły a na podjęcie decyzji są sekundy. Nie mów mi więc, że można było postąpić inaczej. Że Ty byś to zrobił lepiej.
Na sesji istnieje tylko tu i teraz. A najlepsze pomysły i tak przychodzą pół godziny później.