wtorek, 6 października 2009

Vivienne prequel

Zaciskała dłonie w bezsilnej złości. Wiedzieli o kilku szpiegach, którzy donosili księciu o ich poczynaniach. Wolała nie myśleć ilu było tych, których nie odkryli.

Zagryzła wargi spoglądając na miasto. Na dachach, ponad ulicami tętniącymi radością i śmiechem trwał pościg. Jego uczestnicy mogli lada chwila stracić życie, a ona tkwiła na okręcie i nie mogła zrobić nic aby im pomóc.

Jeśli zeszłaby z pokładu, dałaby Villanovie pretekst aby oficjalnie aresztować, albo wręcz zabić pozostałych Rycerzy. Jej serce buntowało się jednak, przed staniem z boku, gdy banda łotrów próbowała dopaść parę kochanków.

Spojrzała w bok, na marynarza który tak jak ona z zaciśniętymi pięściami wpatrywał się w ciemne dachy Tilisiano.

- Peter, może zechciałbyś mi pomóc? – Podeszła do niego kołysząc biodrami. – Chciałabym, abyś poszedł ze mną do mojej kajuty... – Stwierdziła głośno, tak aby ewentualni podsłuchiwacze w doku usłyszeli. Przywarła do zaskoczonego mężczyzny i wyszeptała mu wprost do ucha – Ktoś musi mi potrzymać linę.

Skinęła mu kusząco głową, po czym trzymając za rękę pociągnęła pod pokład.

Gdy opuszczała się na linie za okrętem, Peter coraz bardziej wczuwał się w swoją rolę.

- Och tak! Na Theusa! O! Tak... Tak dobrze!

Po chwili zaczęła się obawiać, aby jego wokalne przedstawienie nie zainteresowało zbyt wielu gapiów. Miałaby wtedy trudności z niepostrzeżonym przeskoczeniem na nabrzeże.

Uśmiechnęła się jednak pod nosem, gdy zobaczyła jak jej czerwona peleryna wywiesza się za krawędź okna, „niedbale” rzucona przez rozochoconych kochanków. Zdjęła ją, aby nikt jej nie rozpoznał jako Różokrzyżowca. Najwyraźniej żeglarz znalazł dla kawałka ubrania ciekawsze zastosowanie. To musiało przekonać obserwatorów.

Gdy wspinała się na nabrzeże, z kajuty w której zostawiła Petera doszły ją jęki kobiecej rozkoszy. Spojrzała zaskoczona na swój okręt. Nie chciała wiedzieć, jak on to zrobił. Przemknęła cicho przez skład skrzyń i zapadła w portowe uliczki miasta.

Mężczyzna był wprawnym szermierzem. Opierał się kilkunastu drabom, raz po raz któregoś raniąc. Jednocześnie powstrzymywał ich na tyle skutecznie, że ubrana na czarno kobieta mogła w miarę pewnie biec po pochyłych dachach najwyższych budynków. Czego szermierz nie mógł dostrzec, to tego że z boku po balkonach i tarasach wspinała się kolejna grupa oprychów, gotowa pochwycić brankę. Tymi Vivienne postanowiła się zająć osobiście.

Przeskoczyła ponad ulicą, na balkon po przeciwnej stronie. Uchwyciła się potężnego pnącza winogron i wspięła na kondygnację wyżej. Wskoczyła na taras i zerknęła na ulicę w dole. Ludzie spacerowali, śmiali się, rozmawiali i wyzywali na pojedynki. Zupełnie nieświadomi tego co działo się ponad ich głowami.

Gdy tylko się odwróciła, dostrzegła że na tarasie nie jest sama. Przy rzeźbionym stoliku siedział starzec. Obok niego, siedziało młode dziewczę sprawiające wrażenie jakby bardzo chciało być gdzieś indziej. Oboje wpatrywali się w Vivienne, zupełnie zaskoczeni.

Bez słowa podeszła do starca, uklęknęła z szacunkiem i podniosła jego dłoń do swoich ust. Wstając rzuciła chłodne spojrzenie Vodacciance i wskazała jej mało elegancką fałdę tłuszczu wypychającą suknię.

Zaraz potem wzięła rozpęd i skoczyła na sąsiedni balkon.

Wyprzedziła najbliższego łotra i czekała na niego na wąskim tarasiku z donicą w rękach. Gdy tylko się wyłonił zza poręczy, bez słowa podała mu roślinę. Zdezorientowany ujął podarek w dłonie. Ze słodkim uśmiechem popchnęła go leciutko. Spadając nawet nie zakrzyknął. Wpadł do kanału z głośnym chlupnięciem, dostarczając rozrywki żakom spieszącym do tawerny.

Następnego ucapiła za nogi, gdy próbował wspiąć się na kolejne piętro. Wierzgał klnąc po vodacciańsku, nie wiedząc kto go trzyma. Musiała się zawiesić na jego pasie, aby ściągnąć go w dół. Gdy tylko spadł na jej balkon, bez problemu pozbawiła go przytomności.

Dwóch zdążyło już wdrapać się na sam dach. Nie tracąc czasu, ostatnich których jeszcze widziała, strąciła olbrzymimi owocami znalezionymi na stoliku. Nie traciła czasu patrząc jak spadają, tylko wspięła się na dach.

W oddali widziała jak mężczyzna walczy zaciekle z kilkunastoma przeciwnikami. Szlak jego obrony wyznaczały już leżące ciała. Widziała jednak, że przeciwników było zbyt wielu aby mógł sobie poradzić. Z drugiej strony, dwóch drabów którzy ją wyprzedzili, zagnało uciekającą kobietę pod ścianę wyższego budynku. Oni stanowili poważniejszy problem. Szermierz powinien jeszcze chwilę wytrzymać.

Kobieta w czarnej sukni rozglądała się zrozpaczona. Nie do końca wiedziała czego się spodziewać po osiłkach. Osaczali ją jak pewne swego wilki, które wiedzą że ich zwierzyna już im nie ucieknie. Tym bardziej się zdziwili, gdy ktoś słodkim głosem zawołał ich od tyłu. Ich zaskoczenie jeszcze się nasiliło, gdy ich twarze spotkały się z kawałkiem deski. Nieprzytomni, przestali się czemukolwiek dziwić.

Vivienne odrzuciła znalezione drewno i spojrzała na nieprzytomnych mężczyzn. Jeśli dobrze pójdzie, nie powinni nawet jej rozpoznać.

Kobieta spojrzała na swą zbawicielkę z wdzięcznością i przez łzy zaczęła coś szybko mówić. Tego rycerka nie przewidziała. Znała co prawda kilka słów po Vodacciańsku, ale wystarczały raczej do kupienia wina w karczmie, niż ratowania niewiast w opresji. Nie mogąc się porozumieć, zaczęła się uważnie rozglądać.

Niestety prawdziwe kłopoty dopiero się zaczynały. Szermierz najwyraźniej poległ, gdyż zgraja łotrów pędziła po dachu w ich stronę, wymachując okrwawionymi rapierami i przekazując sobie gestami polecenia.

Pomogła vodacciance wspiąć się na wyższy budynek i wskoczyła tam za nią.

Zacisnęła zęby słysząc nadbiegających mężczyzn. Słyszała ich ciężkie oddechy gdy zatrzymali się, aby rozejrzeć się uważnie. Jeden stanął tuż nad kominem, za którym się schowały. Przytuliła do siebie przerażoną kobietę i próbowała sama siebie przekonać, że mężczyźni nie mają szans jej tu zobaczyć.

Zacisnęła mocno zęby i oczy, starając się myśleć o rozpływaniu się w powietrzu. Robiła tak zawsze gdy coś nabroiła i gdy chowała się w zakamarkach pałacu, próbując uniknąć kary. Nigdy co prawda nie była jeszcze w takich opałach, ale to i tak było najlepsze co mogła teraz zrobić.

Ku jej zaskoczeniu, mężczyźni zamienili ze sobą kilka zdań, po czym pobiegli dalej, skacząc na kolejne dachy. Gdy upewniła się że są same, pociągnęła kobietę w stronę z której przybiegły.

Po drodze natknęły się na szermierza. Vivienne aż westchnęła, gdy zobaczyła jak jest przystojny. Oceniając jego idealnie proporcjonalną sylwetkę, przestała się dziwić że dziewczyna chciała z nim uciec. Sama by poszła gdzie tylko by poprosił, gdyby spojrzał na nią tymi głębokimi, cudownie brązowymi oczami i poprosił tym miękkim głosem. Jego twarz, teraz wykrzywiona grymasem bólu, miała w sobie coś chłopięcego, delikatnego. Było to jednak tak nieuchwytne, że tylko dodawało mu uroku, harmonizując z mocno zarysowaną szczęką i zdecydowanymi rysami twarzy. Vivienne nie potrafiła określić jego wieku. Mógł być zarówno jej rówieśnikiem, albo być o dziesięć lat starszy. Gdyby miał kilka siwych włosów, oceniłaby że mógłby być jej ojcem.

Krok za krokiem wlókł się po dachu, wspierając ciężko na rapierze. Broczył z kilkunastu nacięć. Z kilku głębszych ran krew ciekła znacznie intensywniej i rycerka zaczęła podejrzewać że jeśli nie zostanie szybko opatrzony to może się wykrwawić na śmierć. Pomogła mu usiąść obok komina i zaczęła drzeć jego i tak już poszarpaną koszulę.

Próbowała się skupić na opatrywaniu ran, ale musiała sama przed sobą przyznać, że jego idealnie wyrzeźbiona pierś, silne ramiona i płaski brzuch bardzo ją rozpraszały.

W międzyczasie mężczyzna uspokoił kilkoma słowami Vodacciankę. Gdy zwrócił się do Vivienne, ta w prostych słowach wyjaśniła mu, że nie mówi w ich języku. Sklęła też siebie solidnie, że nie przykładała się bardziej do nauki języka.

Słysząc jej narzekania, mężczyzna uśmiechnął się promiennie, ukazując szereg zadbanych zębów, po czym poprawną Monteńszczyzną przyznał jej rację.

- Ale niech się Pani nie martwi. Ja również nie znosiłem zajęć z Vodacciańskiego.

Na początku zaskoczona, podziękowała w duchu Theusowi.

- Jestem Vivienne.

- Dama którą ocaliłaś, nazywa się Maria Consuela Villanova. Na mnie w Montaigne wołają Jean.

- Monteńczyk?

- Theańczyk – uśmiechnął się delikatnie, sugerując że tak naprawdę nie posiada domu. - Ale moi rodzice byli Eiseńczykami.

Znowu ją zaskoczył. Nie tak sobie wyobrażała Eiseńczyków. Choć z drugiej strony, jeśli wychowywał się poza Eisen, to dlaczego by nie miał wyglądać jak Vodaccianin czy Avalończyk?

- Co dalej zamierzasz zrobić? – Spytał ją, gdy kończyła wiązać opatrunki.

- Dobre pytanie... Prawdę powiedziawszy, nie zastanawiałam się nad tym. Możesz iść?

Mężczyzna skinął.

- Masz jakiś środek transportu?

- Zabili mi konie, którymi miałem wywieźć Marię do Castille. Pewnie będę musiał zdobyć nowe.

Wyłapała wachanie w jego głosie, gdy wspominał o zdobywaniu wierzchowców. Puściła to jednak mimo uszu. Wolała w tym momencie nie interesować się jak zamierzał to zrobić.

- Mam lepszy pomysł. Zabiorę was na okręt... Oczywiście jeśli nadal zamierzacie udać się do Castille.

Jean wymienił kilka szybkich zdań ze swoją podopieczną, po czym skinął poważnie głową. Syknął głośno gdy spróbował wstać. Po chwili jednak, z pomocą kobiet udało mu się stanąć na nogi. Na tyle szybko, na ile pozwalały jego rany, zeszli na niższe poziomy budynków i skryli się w mroku uliczek miasta.

Gdy tylko dotarli do portu i wyjrzeli na nabrzeże, duch Vivienne podupadł. Spora grupa uzbrojonych Vodaccian przechadzała się po deskach molo i uważnie obserwowała statki. Nie było szans, aby wrócić na okręt bez zwracania na siebie uwagi. Nie wspominając już o zrobieniu tego będąc niezauważonym.

Jean na chwilę wyjrzał na nabrzeże, po czym wrócił do ich kryjówki za pustymi skrzyniami.

- Teraz jesteśmy bez szans. Ale jeśli poczekamy jeszcze z godzinę, powinna się podnieść mgła. Wtedy powinniśmy dać radę. – Jego szept dodawał otuchy. Vivienne stwierdziła, że może rzeczywiście nie wszystko jest jeszcze stracone.

- Najlepiej by było, gdybyśmy wspięli się na okręt po linie... Sądzisz że dacie radę?

- Zobaczymy. Na pewno będziemy się starać. – Czuła, że gdy na nią spogląda, jej kolana robią się miękkie a serce z niewiadomych powodów wali jak oszalałe. A to wszystko, tylko dlatego że na nią patrzył. Co by było gdyby ją dotknął...

Ocknęła się ze swoich rozmyślań, zadowolona że w mroku nie widać jak się rumieni. Przesunęła się kawałek dalej, aby móc obserwować port i rozsiadła wygodnie.

Po niecałej godzinie mgła pierwsze pasma mgły zaczęły obejmować sylwetki w porcie. Okręty zaczęły wyglądać jakby wyrastały z białych chmur, miast kołysać się na wodzie. Niestety strażnicy też zwiększyli swoją czujność, grupując się i rozglądając uważnie.

W cichy szum portowych fal, wmieszał się daleki odgłos kroków. Przez chwilę Vivienne nasłuchiwała uważnie. Ktokolwiek to nie był, z pewnością kierował się główną ulicą do portu. Jeśli by odwrócił uwagę łotrów wystarczająco długo, mieliby szansę przemknąć na okręt. Wróciła do towarzyszy i kazała im się przygotować.

Kilka minut później, trójka mężczyzn wyszła zza rogu i skierowała się w stronę jej okrętu. Gdy zobaczyła kim byli, stwierdziła że sprawy zaczynają się komplikować. Nie sądziła, że jej przełożeni wrócą tak wcześnie. Ale skoro już tak się stało, to mogła się spodziewać że odeskortowali szczęśliwie kupca, z którym tu przyjechali i zechcą podnieść kotwicę gdy tylko wejdą na pokład. Jeśli w tym czasie Vivienne będzie jeszcze w porcie, to mogliby odpłynąć bez niej. A to by oznaczało duże kłopoty.

Nowoprzybyli śmiało ruszyli w stronę statku. Vodaccianie, którzy kręcili się po nabrzeżu stanęli bliżej siebie, po cichu zastanawiając się co dalej zrobić. Z pewnością nie spodziewali się tu o tej porze trzech rycerzy zakonnych.

Obcasy równo zastukały na deskach nabrzeża, gdy templariusze zbliżali się w stronę bandytów. Białe tabardy z wyhaftowanymi czarnymi krzyżami i czerwonymi różami, nadawały im wygląd nieziemskich istot wychodzących wprost z niebiańskiej mgły. Z drugiej strony, ich miecze obciążały pasy nad wyraz realnie.

- Teraz albo nigdy – Syknęła bardziej do siebie Vivienne i nisko pochylona ruszyła w poprzek nabrzeża. Pomogła Marii skryć się za kolejną beczką. Jean, pomimo ran radził sobie całkiem sprawnie.

Nie poświęcała zbyt wiele uwagi temu o czym rozmawiają mężczyźni. Była jednak przekonana że kilkunastu bandytów nie zdecyduje się na zaatakowanie trzech rycerzy. Różokrzyżowcy mogli nie stacjonować w Vodacce, ale nikt nie chciał zadzierać z Zakonem.

Szybko obwiązała liną towarzyszy i pomogła im ześlizgnąć się z nabrzeża. To był kluczowy moment jej planu. Wiedziała, że jeśli uda im się wejść na statek, to rycerze wszystko zrozumieją. Jedyne czego teraz potrzebowała, to aby nienawykła do trudów dama i ciężko ranny szermierz wspięli się kilka metrów po linie. Jak dotąd zrobiła wszystko co było w jej mocy. Teraz pozostało tylko w myślach błagać o pomoc Theusa i wszystkie fortuny jakie tylko mogła sobie wyobrazić.

Peter nadal odgrywał swoją komedię, choć teraz już bardziej umiarkowanie. Viv miała niewielką nadzieję, że przełożeni tego nie słyszą. Choć w sumie to i tak będzie musiała się sporo tłumaczyć. Jedna mała komedia, nie robiła już takiej różnicy.

Oczywiście jej mentor usłyszał. Minutę po tym jak obcasy zastukały po trapie a dzwon okrętowy rozbrzmiał wzywając wachtę do podnoszenia kotwicy, do jej drzwi ktoś stanowczo zapukał.

Gdy odsunęła rygiel, u wejścia stał Tyberiusz. Człowiek który zaproponował jej wstąpienie do zakonu i jej dotychczasowy nauczyciel. Mężczyzna o srogiej twarzy, przeoranej długą, pionową blizną. Wojownik o uzasadnionej reputacji, a jednocześnie mąż o wielkim umyśle, którego przyjaciele cenili za pokojowe usposobienie i szczerą radę.

Gdy dostrzegł wpatrzone w niego twarze i rannego, ułożonego na okrętowej pryczy skinął im tylko głową na powitanie.

- Musimy porozmawiać...

Gorący dreszcz przeszedł Vivienne wzdłuż kręgosłupa. Wiedziała, że nabroiła. Jednocześnie była przekonana że postąpiła dobrze. Zgodnie z tym co podpowiadało jej serce. Gdy szła za sierżantem, w głowie przelatywały jej setki myśli o tym jak mu to wyjaśnić.

Wysłuchał jej w całkowitym milczeniu. Pragnęła aby o coś zapytał. Aby mogła zboczyć z tematu odpowiadając na jego pytania. On po prostu wysłuchał co się wydarzyło. Milczał wpatrując się w nią przenikliwie. Gdy skończyła opowiadać, nastała krępująca cisza.

- Czy zdajesz sobie sprawę jakie mogą być konsekwencje Twojego czynu?

- Tak... Jeśli Villanova się dowie, że pomogliśmy im w ucieczce może oskarżyć nas o porwanie. Jak również nie wpuscić więcej Różokrzyżowców na swoje ziemie. Tym niemniej uważam...

Uniósł dłoń, przerywając jej w pół słowa.

- Villanova to mściwy człowiek Vivienne. Jeśli się dowie że w tym uczestniczyliśmy, będzie chciał naszej krwi.

- Ale...

Znów przerwał jej gestem.

- Ale nie dlatego jesteśmy tym kim jesteśmy, aby żyć w strachu. Pamiętaj – w każdym z nas... Również w Tobie, jest więcej niż Ci się wydaje. I jeśli Villanova zechce naszej krwi, będzie musiał się zmierzyć nie tylko z naszą reputacją i mieczami. Przede wszystkim będzie musiał pokonać ludzi, pełnych odwagi i wiary. Ludzi o silnej woli.

Skinęła głową potwierdzając. Podobne słowa słyszała już po wielokroć. Czasami zastanawiała się, co rycerze chcą osiągnąć ciągle powtarzając takie frazesy.

- Ludzi którzy nie obawiają się zrobić tego, co zrobione być musi – kończył przemowę Tyberiusz. – Ludzi takich jak Ty dziś.

Zamilkł na chwilę jakby ważąc swoje słowa.

- Wykazałaś się dziś wolą i odwagą. I byłbym skończonym głupcem, gdybym Cię za to ukarał, Biedna Vivienne.

Uśmiechnął się do niej delikatnie.

- Idź teraz do swoich gości. Skoro Ty ich zaprosiłaś, obarczam Cię odpowiedzialnością za nich. Niech kuk przygotuje im coś do zjedzenia. Mężczyznę możecie ulokować w mojej kajucie. Przyda mu się odrobina spokoju. Kobietę musisz ugościć u siebie. A teraz chodźmy obejrzeć jego rany. Mam nadzieję, że je zdezynfekowałaś przed założeniem opatrunku?

- Nie było dotąd czasu... – Viv wymamrotała pod nosem rumieniąc się.

Marię polubiła od pierwszego dnia. Pomimo że nie potrafiły się wogóle porozumieć, kobieta niemal we wszystkim potrzebowała jej pomocy. Vivienne w ciagu dnia cierpliwie uczyła ją życia na pokładzie. Wieczorami tuliła, gdy Vodaccianka łkała i płakała z głową na jej kolanach. Potrafiła jej opowiadać coś godzinami w swoim rodzimym języku i pomimo że Viv nie rozumiała ani słowa, to widziała że kobiecie to pomaga. Że stała się dla uciekinierki kimś w rodzaju powierniczki. Przyjaciółki?

Obie spędzały też godziny przy Jeanie. Zmieniały mu opatrunki przy okazji tocząc radosne rozmowy. Jean badzo chętnie tłumaczył pomiędzy nimi, próbując przy okazji nauczyć je obie języków.

Viv zauważyła, że Jean unika mówienia o sobie i o Marie. Początkowo sądziła, że młodzieniec może mieć przeszłość, którą nie chce się chwalić. Jednak jego zachowanie nieznacznie się zmieniło, gdy dowiedział się że zostali uratowani przez Różokrzyżowców. Kiedyś by tego nie zauważyła, ale po okresie spędzonym u boku Tyberiusza była bardziej wyczulona na pewne sprawy. Momenty zawachania w trakcie wypowiedzi, zręczne kierowanie rozmów w inne strony gdy próbowała wypytać go o to kim jest. Któregoś razu, gdy jak jej się zdawało, zapędziła go w kozi róg, wymigał się wprost zmęczeniem i osłabieniem od ran. Rozmowę musieli przełożyć na następny dzień.

Co ją również zaskoczyło, jego rany goiły się niezmiernie szybko. Kiedy zakładali szwy, spodziewała się że będzie musiał leżeć jeszcze przez tydzień. Tymczasem już drugiego dnia, Jean próbował wstać z łóżka i zrobił kilka kroków po pokoju. Co prawda księgi z których się uczyła nie podawały ile najkrócej może trwać leczenie, ale była dumna z tego, że jej pacjent tak szybko powraca do zdrowia.

Pomimo całej tajemniczości jaką Jean roztaczał wkoło swej osoby, sprawiało jej niezmierną przyjemność spędzanie czasu z nowopoznanymi towarzyszami. W końcu postanowiła uszanować prywatność swojego gościa i pozostać przy obserwowaniu jego zachowań.

Czwartego dnia podróży obudziła się w kajucie Jeana. Uniosła głowę znad stołu, na którym jakaś księga posłużyła jej za poduszkę. Musiała tu usnąć podczas wczorajszej rozmowy. Jean leżał na koi i miarowo oddychał. Marie albo spała u nich w kajucie, albo wyszła na pokład.

Viv zauważyła, że statek nie kołysze się tak intensywnie jak wczoraj. Doszły ją również odgłosy zwierząt – nocą musieli dotrzeć do jakiegoś portu.

Przetarła oczy i przeczesała dłońmi włosy. Zauważyła że drzwi do kajuty były uchylone. Zamierzała się ogarnąć, gdy usłyszała rozmowę prowadzoną gdzieś obok.

Jednym z rozmówców był z pewnością Tyberiusz. Drugi głos należał do jakiegoś młodego mężczyzny. Z pewnością Castylijczyka, sądząc po mocnym akcencie.

- A więc to jest to Twoje słynne odkrycie? Jak dla mnie nie wygląda zbyt imponująco.

- Przedstawię Cię gdy się obudzi. Póki co nie ma potrzeby jej przerywać. Poświęca dużo sił próbując utrzymać go przy życiu.

- Naprawdę jest taka niesamowita jak mówią w domach?

- Jest w niej coś, co mnie zastanawia. I napawa dumą jednocześnie. Ma charakter. I silną wolę...

- Jak my wszyscy Domini. Jak my wszyscy...

Vivienne zaczęła nasłuchiwać uważniej. Nigdy nie pytała o uczniów Tyberiusza, a najwyraźniej jeden z nich dołączył do nich w porcie.

- W niej jest coś jeszcze. Czasami nie potrafi wykonać najprostszych ćwiczeń... A czasami robi rzeczy jakich nawet ja czy Ty nie potrafimy osiągnąć.

- Ależ Domini! – Głos chłopca zawierał ton żartobliwego oburzenia. – Mogłaby zrobić coś lepiej niż ja?!

- Nie błaznuj Miguel. To poważna sprawa. Ona wymaga szkolenia. Ale nie takiego, jakie moje styrane kości mogą jej dać. Potrzebuje kogoś kto ją lepiej zozumie. Kogoś, kto podejmuje decyzje pod wpływem chwili, działa czasem impulsywnie...

- Tak. Wiem Tyberiuszu, że zawsze mnie podziwiałeś. – Mężczyzna zachichotał.

- Ja nie wiem jak wytrzymałem z Tobą przez te wszystkie lata...

- Po prostu nigdy nie mogłeś się oprzeć mojemu Castilijskiemu urokowi.

- A właśnie... To kolejna sprawa, dla której zależało mi na tym abyś ją poznał. Dziewczyna jest jeszcze młoda. Ale zaczyna dorastać... I może nie jestem w tych sprawach ekspertem...

- Ależ Domini! Plotki które o Tobie słyszałem mówią że... – Słowa młodzieńca przerwał odgłos czegoś uderzającego lekko w ścianę. Zaraz potem dało się słyszeć cichy śmiech Castilijczyka. – Dajmy temu spokój Tyberiuszu, bo jeszcze ich pobudzimy. Mów dalej proszę.

- Podejrzewam, że gdy nasza Vivienne nabierze tu i tam kształtów, potrenuje kilka miesięcy szermierkę a wiatr wygładzi jej piegi... To wyrośnie nam pod nosem łamaczka serc. A to jak wiesz, niebezpieczna broń. I obosieczna.

- Co próbujesz mi powiedzieć Domini?

- To, że będzie potrzebowała aby ktoś pokazał jej pułapki jakie stawia serce. I sidła w jakie można przez to wpaść.

- Ach... Więc to dlatego poprosiłeś mnie o przybycie?

Zapadła chwila ciszy.

- A co z tymi których uratowała? Wiesz coś o nich?

- O nim praktycznie nic. Zastanawiam się, czy Jean to jego prawdziwe imię.

- A ona?

- Kuzynka Villanovy? Sam się domyśl...

- Strega?

- Mhm.

- I co zamierzasz z nimi zrobić?

- Nic. Są wolni a ja nie mam powodu stawać im na drodze. Zwłaszcza po tym jak Vivienne ich uratowała.

- A co sądzisz o... Wspominałeś, że jego rany zagoiły się nadzwyczaj szybko. Myślisz że to również sprawka Vivienne i jej woli?

- Nie wyciągałbym aż tak daleko idących wniosków Tyro. Sądzę, że to prędzej zasługa czarownicy.

- Nie chciała aby umarł... Więc los sprawił, że szybko wraca do zdrowia?

Mężczyźni umilkli. Vivienne rozejrzała się po kajucie i dostrzegła, że Jean leżał z otwartymi oczami. Też nie spał od dłuższej chwili. Zastanawiała się, ile usłyszał.

Tego samego poranka Jean i Maria odjechali. Podziękowali za gościnę, spakowali swój skromny dobytek i wyruszyli. Tyberiusz nie zatrzymywał ich. Tylko Vivienne ciężko było na sercu rozstawać się z przystojnym szermierzem i jego podopieczną. Na pożegnanie pocałował ją w rękę, spojrzał jej głęboko w oczy i wyszeptał, że jeszcze się spotkają.

Maria wyściskała ją serdecznie po czym ku zaskoczeniu wszystkich pocałowała w czoło. Potem zniknęli w miejskim tłumie.

Tego dnia poznała też Miguela Aldanę, dawnego Tyro Tyberiusza. Kilka lat od niej starszego Castylijczyka, który mógł być wzięty za zapatrzonego w siebie lekkoducha. Z drugiej strony, młodzieniec zarażał śmiechem, pogodą ducha i pełną wigoru radością życia. Z czasem zaczęła się przyłapywać na tym, że nawet gdy zachowywał się nieodpowiednio, to nie sposób było się na niego złościć. Ale to przyszło później. Gdy spojrzenie brązowych oczu zaczęło zacierać się w pamięci i znikać za mgłą nowych wspomnień. Z czasem, gdy przestała zastanawiać się, co miał na myśli Tyberiusz, mówiąc że to właśnie Miguel ma ją uczyć o pułapkach miłości. Ale to, co się dalej działo, to już jest zupełnie inna opowieść.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz